Koledzy,
nie bierzcie mnie za adwokata fabrycznych cudeniek. O nie! O przewadze kaszy wiem już może od trzech lat. Tyle trwa mój czytelniczy staż czarnoprochowy. Praktyki jeszcze nie zacząłem. Korci mnie, nie mogę się doczekać więc łapię się chociaż za pisanie. No, i czytania sporo się przyda. Moje półki mieszczą tomy traktujące o orężu późniejszym i często skrzydlatym (lotnictwo). Już po cichu planuję o zakupie za jakiś rok czegoś porządnego - z dłuuugą lufą i raczej z iskrą krzesaną ale to nie ten dział...
Navy będzie na rozruch - praktyczniejszy, mniejszy szok dla drugiej połowy a i wyrwa w portfelu też. Nie tam żeby mnie to bębenkowe caco nie "kręciło" od czasu gdy w "Młodym Techniku" zobaczyłem zdjęcie rokokowo zdobionych "carskich" kapiszonowych koltów, a i jeszcze jakaś powieść z dziewczyną starającą się przeżyć na dzikim zachodzie, kolcie po jej ojcu noszonym w worku. Wtedy wyczytałem po raz pierwszy, choć opis techniczny to nie był, o specyfice kapiszonów. Do tamtej pory w mej kolekcji znajdowały się plasikowe i blaszane kapiszonowce-zabawki. Z lekkim zaskoczeniem odkrywałem całą prawdę o kapiszonie i odprzodowym ładowaniu

. Jakoś mało wtedy (lata siedemdziesiąte) widziało się westernów historycznie traktujących sprawy broni. Na ogół dzielni kowboje łoili przed kamerami z koltów jeszcze przy tym potrząsając nimi w przód przy wystrzale (no, lekko przesadzam). Ładowanie uskuteczniali niestety już poza kadrem

. No, i oczywiście te pasy z nabojami (sam, pamiętam, miałem taki lekko zmodyfikowany przez mamę przez doszycie pasków dermy by można było zasadzać w fałdki plastikowe "naboje"), fascynująca czynność ładowania pustego bębenka nabojami z pasa... aż tu nagle: krach! To wcale tak zawsze nie było

. Szok, horror! "Tupało" się w bębenek od przodu!